Początek drogi
Progi Liceum Ogólnokształcącego przy ulicy Kupientyńskiej przekroczyłam po raz pierwszy jeszcze jako uczennica trzeciej lub czwartej klasy szkoły podstawowej. Przyniosłam siostrze fasolkę, którą ona dzielnie hodowała na lekcję biologii i zapomniała wziąć na wskazany dzień. Widok ciemnych korytarzy, klas z drewnianymi, skrzypiącymi podłogami, piecami kaflowymi i taboretami przy zniszczonych ławkach mocno mnie zdziwił; chodziłam do nowoczesnej, nowo wybudowanej Szkoły Podstawowej numer 3 i podobną szkołę spodziewałam się ujrzeć. Pierwsze wrażenie zatarło się jednak pod wpływem późniejszych wydarzeń. Koleżanki i koledzy mojej siostry Marysi, tak dla żartu, zatrzymali mnie w klasie na lekcję matematyki! Pamiętam Profesora Wiśniewolskiego przy tablicach (dwóch – wiszących jedna nad drugą, na linkach, przesuwanych w miarę potrzeby). Szybko pisał jakieś bardzo skomplikowane działania, tłumaczył, pisał dalej… Nic z tego nie rozumiałam. Oszałamiało mnie tempo pisania, suwanie tablic, wycieranie gąbką… Pod koniec lekcji pan profesor podszedł do mnie (siedząca obok siostra jakby się skurczyła) i powiedział: „Przyjdź na następną lekcję, to cię spytam”. Do domu wracałam biegiem.
Ale poszłam – nie na następną lekcję, ale wiele lat później.
Tak jak trzy moje starsze siostry, Basia, Marysia i Danka, i – jak nakazywała tradycja – zdałam egzaminy pisemne (matematykę zdałam niewątpliwie cudem, a temat pracy egzaminacyjnej z języka polskiego pamiętam do dziś: „Los człowieka Michała Szołochowa jako protest przeciwko wojnie”). Dostałam się do szkoły. Był rok 1971. Nie było już pieców, a kilka taboretów dożywało swych dni w pracowni technicznej. Profesora Wiśniewolskiego już się nie bałam (bo mnie nie uczył!), ale nadal bałam się matematyki i – co za tym idzie – Profesora Janusiewicza.
Trafiłam do klasy muzycznej. Znaczyło to, iż w programie było wychowanie muzyczne z Profesorem Krasnodębskim oraz to, że cała klasa śpiewała w chórze szkolnym (bo taki wtedy istniał). Były także dwie klasy plastyczne i jedna matematyczna. Z pięciu klas pierwszych dwie były żeńskie. W mojej klasie liczba chłopców i dziewcząt była mniej więcej taka sama. Zżyliśmy się szybko, „rozpoznaliśmy” kto jest dobry z matmy, a kto z polskiego, u kogo można spotkać się przed lekcjami (nauka odbywała się na dwie zmiany: klasy pierwsze i drugie miały zajęcia od czternastej do dziewiętnastej), od kogo ściągać.
Wychowawczynią mojej klasy była Profesor Maria Wojtkowska, znana wszystkim jako Bukwa. Uczyła nas języka rosyjskiego. Jej mąż, geograf Franciszek Wojtkowski, stał się nieświadomie przyczyną mojej pierwszej licealnej wpadki. Otóż spotkawszy mnie na korytarzu przed lekcją, upewniwszy się, iż chodzę do klasy „a” i zaraz będzie lekcja geografii, kazał mi przynieść globus. Obca jeszcze dla mnie szkoła, nieznani ludzie wokół i globus! Gdzie szukać? Zdenerwowana obiegłam wszystkie dostępne sale (pracownie fizyczna i chemiczna). Były zamykane. Odszukałam siostrę, która z wyżyn swej maturalnej wówczas klasy nie kiwnęła palcem, by mi pomóc. Zdenerwowana, w ostatniej chwili przed dzwonkiem na lekcję, wypatrzyłam gdzieś na jakiejś szafie stary, zrudziały ze starości i brudu globusik. Z dumą wniosłam go na salę lekcyjną i spokojnie czekałam na wejście Profesora. I Wszedł, spojrzał, roześmiał się szczerze, po czym (ze słowami: „Co to to jest?”) chwycił globus dwoma palcami za „biegun” i wyrzucił do kosza. Wspaniały, rubaszny, niezapomniany przez pokolenia Franek.
Matematyki uczył nas Profesor Mieczysław Janusiewicz (w klasie czwartej, po przejściu Profesor Wojtkowskiej na emeryturę był również naszym wychowawcą). Pamiętam, że nigdy się nie denerwował. Nawet wtedy, gdy stawiał dwoję, mówił do ucznia: „Dziękuję, siadaj”. A gdy usłyszał smętne: „Ja się uczyłem”, tłumaczył różnicę miedzy pojęciami „uczyć się” i „nauczyć się”. Po prostu płacz i zgrzytanie zębów i znikąd ratunku, gdy w klasie tylko trzech lub czterech matematyków. Właściwą Profesorowi Janusiewiczowi metodą była poprawa pracy klasowej. Sprawdzian pisali wszyscy, którzy otrzymali mniej niż dostatecznie (trzy z minusem, trzy z dwoma, dwa plus, dwóję). Po kilku dniach Profesor oddawał kartki i pisaliśmy poprawę (znów ci „zdolni”, „wybrańcy z tego samego klucza”). Do skutku, aż wszyscy otrzymali ocenę dostateczną. Najistotniejszym efektem tej metody było zdanie przez nas wszystkich matury z matematyki. Warto przypomnieć, że na początku każdej lekcji, Profesor przyjmował zgłoszenia od tych, którzy czegoś nie odrobili (wcześniejsze zgłoszenie uchodziło bezkarnie). Nie muszę pewnie pisać, że zawsze witał golas rąk.
Uczący polskiego Profesor Kamiński to osobna historia. Wymagał znajomości lektur; sprawdzał wiedzę poprzez pytanie o szczegóły, ujawniające czy tekst znany jest z lektury czy streszczenia. Na wszystko jest jednak sposób. Przez kilka wieczorów opowiadałam o „Potopie”, uwzględniając opis strojów głównych bohaterów, okoliczności prowadzonych rozmów… Wdzięczni słuchacze spisywali moje słowa w dwóch egzemplarzach, przez kalkę, by przekazać informacje innym potrzebującym. Profesor lubił długie wypracowania. Potrafił też zrobić klasówkę w ostatnim dniu nauki szkolnej, wyniki podając w kolejnej klasie.
Profesor Wiśniewolska uczyła mnie biologii w klasie pierwszej. Do dziś pamiętam ją mówiącą: „No Matysiakówna, milczenie nie zawsze jest złotem, na razie dwa”. Wspominam śmiech Rozity (Profesor Rozbickiej od biologii) na widok lancetnika w zeszycie Janusza M.: „To byk nie lancetnik, dwa”. Pamiętam „Oniegina” recytowanego po rosyjsku przez Babcię, Profesor Krasucką, podczas klasówek z chemii. Profesor Wilczyński (wychowanie techniczne) wymagał zapisywania zeszytu pismem półtechnicznym, a Profesor Krasnodębski (wychowanie muzyczne) – absolutnej ciszy w czasie słuchania muzyki, odtwarzanej na starym adapterze „Bambino”. Dzięki Profesorowi Krasnodębskiemu moje lata licealne były weselsze. Śpiewałam w prowadzonym przez niego zespole muzycznym. Było nas sześć: Ewa Kraska, Małgorzata Koprowska, Krystyna Kwapisiewicz, Anna Michalczuk, Hanna Wójcik i ja. Najczęściej występowałyśmy w mundurkach harcerskich, podczas okolicznościowych uroczystości szkolnych, w Urzędzie Miasta, w Komitecie PZPR, a nawet (pięć dni przed maturą!) podczas obchodów 1 Maja na stadionie. Występy nie były tak ważne jak próby: pełne śpiewu, śmiechu, niemal bez bariery miedzy uczniem a nauczycielem. Odbywały się w Domu Kultury lub w szkole, często w czasie lekcji. Byłyśmy na próby specjalnie zwalniane (trzeba było ćwiczyć, by dobrze reprezentować szkołę). Po tylu latach mogę już chyba wyjawić, że czasem udawało nam się zorganizować próbę na fizyce, chemii, podczas klasówki… Ale przecież kto śpiewa, nie grzeszy.
Wspomnienia ze szkoły to ciąg zabawnych historii o uczniach i nauczycielach, opowiadanych podczas różnych spotkań. Do ostatnich należy anegdota o Krystynie K., której podczas lekcji biologii, na działkach szkolnych (były uprawiane przez uczniów podczas lekcji „poglądowych”), wrzucił do kieszeni robala. Dostała dwóję, gdyż wrzeszczała „glizda” zamiast „dżdżownica”, a ponadto w panice biegała po obsianych grządkach.
Pełne grozy wspomnienia – matura. Zdawaliśmy ją podzieleni na matematyków (w sali, w budynku szkoły, na Kupientyńskiej) i tych „uzdolnionych inaczej” (w sali ZSZ, przy ulicy Skłodowskiej-Curie). Na maturę z polskiego szłam zdenerwowana jak wszyscy, ale matematyka była czarną rozpaczą, wywoływała autentyczne łzy. Pomagała licealna solidarność. Nie zapomnę kolegów (absolwentów z ostatnich lat), którzy stali na balkonie domu po drugiej stronie ulicy. Usiłowali przez jakąś lunetę spisać zadania z tablicy, by rozwiązać je i podrzucić ściągi (w kanapkach wnoszonych na salę egzaminacyjną, przygotowywanych przez matki z Komitetu Rodzicielskiego). Profesorowie też pomagali. Krążyła na przykład od ławki do ławki papierowa serwetka, na której obecny na sali profesor napisał równanie stanowiące pierwszą część zadania; tyle, że nikt nie potrafił tego zadania rozwiązać.
Minęły lata i życie postawiło przed nami zadania o wiele trudniejsze. Poszliśmy różnymi drogami, z bagażem wiedzy otrzymanej od profesorów, hołubiąc ciepłe wspomnienia pierwszych miłości, przyjaźni, które miały być wieczne i marzeń, które miały się ziścić. Z abiturientów staliśmy się absolwentami, kolejnym rocznikiem absolwentów.
Dzisiaj kolejne pokolenia przychodzą do innych już murów naszej szkoły, by się uczyć, marzyć, czerpać wiedzę od kolejnych pokoleń profesorów.