To było w połowie ubiegłego wieku…
Dzwoni telefon.
– Halo, mówi Wiesława Czarnocka. Organizujemy obchody sześćdziesiątej rocznicy powstania sokołowskiej Państwowej Koedukacyjnej Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Licealnego (popularnie jedenastolatki). Może napisałby Pan o swojej klasie? W roku szkolnym 1948-1949 to była pierwsza klasa maturalna. O pierwszej maturze, o klasie zdającej maturę jako pierwsza nie ma spisanych wspomnień.
– Zaskoczyła mnie Pani. To dawne dzieje. Niewiele pamiętam. Wspomnienia muszą zawierać fakty; tylko wówczas są wartościowe. coś znaczą. Fakty z tamtych lat nie były w pełni przyjazne ani dobre. Może dlatego umykają pamięci…
***
Jesienią 1948 roku, we wrześniu, zmieniła się nam, wielu młodym ludziom, droga do szkoły. Wielu musiało chodzić inaczej, zupełnie w inną stronę…
Mieszkałem na ulicy Szkolnej. Od okupacji wychodziłem z domu do szkoły w kierunku wschodnim. Najpierw do powszechniaka (w barakach przy Repkowskiej, potem do gimnazjum i pierwszej licealnej (do księży salezjanów, na Polną). Ścieżka prowadziła wzdłuż ściany głogu. Żywopłot z głogu wiódł od wjazdu na księżowskie łąki (przy ulicy Prostej) do warsztatu ślusarskiego państwa Rzewnickich (przy Kościelnej; w tym miejscu, gdzie dziś biegnie ulica Jana Pawła II; odcinek między kościołem a Prostą). Potem szedłem przez skwer. Z prawej strony miałem kamienicę Zawistowskiego i Orzechowskich. Rankiem 1943 roku, gdy szedłem jak zwykle do szkoły, dowiedziałem się (od powracających dwunastoletnich kolegów) o tym, że lekcji nie będzie, bo Pan Kierownik Prawecki i pan od śpiewu, Pan Pietrak, leżą zabici przez Niemców przed swymi domami.
Przechodziłem tą droga i po okupacji. Asystowałem historii powstawania obecnego kościoła parafialnego. Najpierw było porządkowanie gruzu po rozbitym przez sowieckie lotnictwo kościele świętego Michała.
W roku 1944-1945 byłem w drugiej klasie gimnazjalnej. Kolejne lata (klasa trzecia, czwarta i pierwsza liceum) to ta sama ścieżka wzdłuż biało lub czerwono kwitnącego, dojrzewającego głogu, obok wznoszących się murów kościoła (większego od poprzedniego). na fundamentach ścian zewnętrznych dawnej budowli wsparto kolumny obecnej nawy głównej.
Jesienią 1948 roku zmieniła się droga do szkoły… Powstała Państwowa Koedukacyjna Szkoła Ogólnokształcąca Stopnia Licealnego, przy ulicy Kupientyńskiej.
W klasie było trzydzieści osób, trochę mniej niż w dotychczasowej licealnej; niektórzy wyjechali do Siedlec, inni dalej…). Mieliśmy nadzieję, że za rok, w maju, zdobędziemy maturę. Największa, najbardziej bolesna strata to brak wśród nas Sławka Wrońskiego. Kolega, z którym spędziliśmy w szkole wiele lat (a ja szczególnie blisko, bo siedząc z nim w jednej ławce), zginął podczas wycieczki nad Bug. Wiry, z których rzeka słynie, wciągnęły go z wielką siłą; nie było ratunku.
Zajęcia w nowej szkole przebiegały zgodnie z planem. Koleżanki i koledzy znali się dobrze z lat poprzednich. Byliśmy podzieleni na dwie grupy – humanistyczną i matematyczno-fizyczną. Zmienili się pedagodzy, pojawiły się nowe przedmioty: propedeutyka filozofii, logika. Niektóre przedmioty trwały tylko pół roku (jakby semestry na studiach).
Profesor Kurakowski uczył języka polskiego, literatury. Analizowaliśmy utwory romantyczne, postawy twórców, bohaterów literackich; ich wpływ na dzieje narodu. Wgłębialiśmy się w pozytywizm. Szukaliśmy wzorów do naśladowania, przydatnych w czasie, gdy hasło pracy u podstaw odnosiło się do czasu, okoliczności wyjątkowo dobrze. Pisaliśmy rozprawki. Sprzeczałem się z Rysiem Górskim na temat szkolnego, uproszczonego podejścia do relacji romantyzmu z pozytywizmem. Ryszard był humanistą. Głęboko, na serio analizował kwestię. A ja byłem matematykiem, bardziej myślałem o matematyce, fizyce, z których miałem zdawać maturę. Bardziej powierzchownie podchodziłem do zagadnień literackich. Siedzący kilka ławek przede mną Cezary Różycki był najbardziej oczytanym erudytą w całej klasie. Przesyłał mi pocztą „Podaj dalej”, na skrawku papieru, złotą myśl Immanuela Kanta: „W każdym poznaniu tyle jest prawdy, ile jest w nim matematyki”.
Profesor Wąż szlifował z nami logarytmy, reguły operacji na wielomianach. Wprowadzał w tajniki geometrii przestrzennej, nauki o stożkach, figurach obrotowych…
Na trygonometrii pojawił się następujący komentarz Profesora: „Z tego na pewno będziecie mieć zadania na egzaminie wstępnym na uczelnie” lub „Nie wiem dlaczego trygonometria tak bardzo nie wchodzi do głów naszym dziewczętom” (może z wyjątkiem Ani Borowskiej i Wandzi Wyczółkowskiej).
Zaczynał się rachunek różniczkowy i całkowy. Zdawaliśmy sobie sprawę, iż w dużej mierze ten dział matematyki dotknie nas dopiero na studiach.
Profesor Pągowski uczył propedeutyki filozofii. Mówił: „Każdy z was postrzega świat zmysłami: dotykiem, wzrokiem, słuchem… To postrzeganie jest różne u każdego z was. Zdarza się, że różnie dostrzegacie te same barwy, inne wrażenia odnosicie wąchając te same zapachy. Mózg każdej osoby tworzy w człowieku inny obraz zewnętrznego świata. Stąd uprawnione staje się powiedzenie: tyle światów ilu ludzi”.
Profesor Grochowski był jeszcze studentem Uniwersytetu Warszawskiego. Uczył nas przez pół roku logiki: logicznego formułowania zasad, jednoznacznego określania współzależności (jeśli a £ b, to b > a, koniunkcja, alternatywa, negacja…); nowość dla nas. Profesor zwracał się do nas „pani”, „pan”, co nas nieco peszyło, lecz równocześnie podobało się. Mówił: „Logika plus matematyka równa się logistyka – bardzo ważna (również praktycznie) dziedzina”. Nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, że bezwiednie zbliżyliśmy się do działu nauki, która w przyszłości zrobiła niebywałą karierę jako informatyka. Poznane reguły logiki znalazły powszechne zastosowanie w tworzeniu programów komputerowych. W tamtych czasach naprawdę nikomu z uczniów i profesorów nie śniło się o komputerach. W USA była jedyna na świecie machina matematyczna olbrzymich rozmiarów, ważąca około trzydziestu ton, o niedużej mocy obliczeniowej. Nazywała się ENIAC. Mało kto o niej wiedział.
Byli jeszcze inni mądrzy profesorowie i inne, ciekawe przedmioty.
* * *
Polna droga do Przywózk. Dwoje młodych na rowerach wśród pól, jesiennych łąk odpoczywających po pracowitym, letnim czasie. Widać wioskę, ale rowerzyści skręcają w lewo, w kierunku zacisznego, małego lasu. Zsiadają z rowerów, rozglądają się uważnie. Siadają na pniu. Młoda dziewczyna o pięknych, bujnych, ciemnoblond włosach zwraca się do chłopaka:
– Co im powiemy?
– Słuchaj Irmino. Jeśli zdecydowaliśmy się na to, musimy jakoś sobie radzić.
– To jednak jest ucieczka. Ucieczka od…
– Od czego? Od wyznawanych ideałów, zasad? Okoliczności, otoczenie, ludzie zmuszają nas do postępowania, którego nie akceptujemy. Zgodziliśmy się, bo jesteśmy przeświadczeni, że działaniem naszym nikomu nie zaszkodzimy; ale też nikogo nie przekonamy.
– Ale jak opowiadać o czymś w co sami nie wierzymy? Słuchaj Adam, zapomniałam o najważniejszym: nie zabrałam konspektu. Jak poradzimy sobie bez niego?
* * *
Ulica Kupientyńska w zwykły dzień. ruch niewielki. Idzie młody, niewysoki żołnierz w przydługim płaszczu, w rogatywce z orzełkiem bez korony, w butach z szerokimi, krótkimi cholewami, z pepeszą na ramieniu. Obok niego szczupły chłopak. Nie oddalili się nazbyt od szkoły, która od kilku miesięcy nazywana jest jedenastolatką. Idą w kierunku rynku.
Przed paroma minutami szkolny woźny z jedenastolatki wszedł do klasy maturalnej i powiedział coś na ucho nauczycielowi.
– Kowalski do pana dyrektora.
Antek wychodzi i zaraz za drzwiami, w mroku korytarza, czuje lekkie pchnięcie i słyszy głos.
– Do szatni, ubrać się, ze mną.
Dochodzą do ulicy Kościelnej. Idą przez skwer, skręcają w kierunku kamienicy Orzechowskich. Nad drzwiami napis: Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego w Sokołowie. Klatka schodowa. Monumentalne wrażenie szerokich, wygodnych schodów.
– Nie spodziewałem się, że w tej kamienicy są takie wygodne schody – myśli Antek.
Na pierwszym piętrze pokój komendanta. Duże biurko, szafy czy regały. Za biurkiem komendant i … znajomy. Antek jest zaskoczony, bo to bardzo dobrze znany kolega, dwa lub trzy lata starszy. W ręku znajomego gumowa pałka, którą lekko uderza po otwartej dłoni. Przed komendantem pistolet.
Przesłuchują we dwóch, na przemian.
– Na akademiach, podczas uroczystości państwowych, spotkań wznosicie wrogie okrzyki, ośmieszacie osobistości, ustrój!
Milczenie.
– Jesteście inicjatorem. Jeśli nie ty, to kto? Podaj nazwiska!
Milczenie. Antek nie odpowiada. Nawet nie dlatego, że chce chronić kolegów czy siebie. Potok oskarżeń jest szybki, absurdalny, napastliwy i trudno zebrać myśli…
Przesłuchanie-wmawianie trwa już pół godziny.
– Musisz się zdecydować czy jesteś z nami czy przeciw nam. Do celi!
Cela jest jednoosobowa, malutka. Jest czas na przemyślenia, strach, pytania. Co będzie dalej?
Wieczorem wartownik z pepeszą wyprowadza Antka na spacer. Brukowane podwórze-studnia, wysokie ściany, kraty w oknach. Dyskretnie, cicho. Nie ma nikogo poza spacerowiczami.
Noc. Antek na drewnianej pryczy pod kawałkiem koca i własną kurtką. Rozpamiętuje. Mimo że słyszał o podobnych zdarzeniach (mówiło się przecież o aresztowaniach), nie może odnaleźć się w sytuacji. O co im naprawdę chodzi? Czym się to zakończy?
Rano znów spacer z tym samym wartownikiem. Są we dwóch. Nie widać żadnych aresztantów, więźniów. czy ten powtarzający się spacer jest zapowiedzią, że to będzie trwało? Ale jak długo? To myśli nurtujące Antka.
Wieczorem przychodzi funkcjonariusz UB.
– Do domu!
* * *
Znów szkoła. Znów wszystko normalnie. Mobilizuje zbliżająca się matura. Tak naprawdę nie wyobrażamy sobie jak to będzie. Jakie będą tematy? Jak trudne? Jak pójdzie każdemu z nas? Czy ta pierwsza matura, po reformie szkolnictwa, będzie przypominała poprzednie matury?|
Profesor Kurakowski zorganizował kółko dramatyczne. Powstawały inscenizacje tekstów poetyckich Mickiewicza. Przepiękna kasydę na cześć pewnego emira recytuje żywiołowo Irka Wolska: „Pędź latawcze białonogi, gór z drogi, lasy z drogi!”. W cudowny liryzm „Stepów akermańskich” wprowadza z dużą wrażliwością, subtelnością Teresa Ułasiak.
Profesor Piotrowski zdecydowanym wojskowym tonem wydawał komendy: „Bacznooość! W dwuszeregu zbiórka! Dziś tematem naszej lekcji wychowania fizycznego są gry zespołowe. Mimo iż myślicie tylko o maturze, nie zapomnijcie o bieganiu, o sporcie. Stara maksyma W zdrowym ciele zdrowy duch niech wam zawsze towarzyszy”.
Jest koniec kwietnia. Biegamy po boisku nie tylko dlatego, że jest całkiem ciepło. Tez dlatego, że sali gimnastycznej jeszcze nie ma. Gramy w szczypiorniaka. Szybki Tadek Kamiński podał do Waldka Kamińskiego. Ten rozgląda się do kogo piłkę posłać… Pewnie chciałby do Danki Kamińskiej lub Marty Kamińskiej, ale zajęcia fizyczne dziewczęta maja oddzielnie. Chwilę wahania Waldka natychmiast wykorzystuje grający w przeciwnej drużynie, najbardziej chyba z nas wysportowany Edek Gromadzki. Przechwytuje piłkę, podaje do Mietka Janusiewicza. Ten do Tadka Pytla. Tadek strzela celnie i stojący w naszej bramce Adolf Ziontek musi biec na ulicę Szkolną, pod płot posesji państwa Jaworowskich, aby piłkę odzyskać. Bramka nie miała siatki, nie miała też słupków (zastępowały ją nasze teczki, plecaki).
Początek maja. piszemy maturę. Pisemny przy stolikach, ustny przed komisją, której przewodniczy Profesor Stanisław Ciąćka, delegat kuratorium.
Potem bal pomaturalny (wcześniej studniówki nie było).
Z wypisanymi świadectwami dojrzałości jadę koleją do Kotunia, po podpis delegata, Profesora Ciąćki, który w Kotuniu jest dyrektorem liceum. Matury w naszych rękach, pełne odprężenie, trochę wakacji… Co dalej? Część próbuje dostać się na studia. Wielu osobom udaje się to. Część osób zostaje wyeliminowana. Nie są przyjmowane dzieci rodziców posiadających zbyt dużo hektarów, dzieci kułaków (tak mówiło się wówczas). Część z nas podjęła pracę w urzędach, instytucjach sokołowskich bądź dalej.
Zdaję egzaminy wstępne. Dostaję się na studia. jadę do Warszawy. Trasa W-Z jest we wrześniu i październiku 1949 roku śliczna, czysta, nowa. Oddana do użytku dwa miesiące temu stanowi niewątpliwą atrakcję, temat rozmów. Z jednej strony kolorowy, bajeczny Mariensztat, na wzniesieniu studencki kościół świętej Anny, z drugiej strony ruiny Zamku Królewskiego z wysoko sterczącym filarem, z fragmentami ścian. Potem tunel. Do takiej Warszawy przyjechało kilkunastu absolwentów sokołowskiej jedenastolatki, by podjąć naukę na różnych uczelniach stolicy. Pozostaliśmy tu na dłużej.
* * *
Dzwoni telefon.
– Mówi Wiesława. Otrzymałam pocztą Twoje wspomnienia.
– Witam. Wysłałem je zgodnie z umową. Ale… wspomnienia powinny być miłe, przyjemne, a to nie udało mi się. Jednak to były dziwne, często mówią trudne czasy. Nas, pierwszą maturalna klasę w jedenastolatce, jakby coś rozrzuciło. Jak wybuch wyrzuca gruz z rozbitej budowli, asfalt i kamienie z przerwanych tras, dróg, jak żwir z gwałtownie przeciętych ścieżek. Zwróć uwagę, nikt z naszej klasy maturalnej nie organizował spotkań. Robią to absolwenci młodszych klas. Są dłużej i bardziej zżyci ze szkołą. Dotychczas nie spotkałem się z Rysiem Górskim – bliskim, długoletnim kolegą i sokołowskim prawie sąsiadem.
– Jest nadzieja, że teraz, podczas sześćdziesiątej rocznicy, to nastąpi. Przywołałeś wiele nazwisk, choć nie wszystkie.
– Było nas w klasie trzydzieścioro. Poza wymienionymi są koleżanki: Jadzia Ciborowska, Wandzia Cudna, Wacia Ignaciuk, Krysia Jankowska, Jadzia Skibniewska, Zuzia Szyszko i Lucyna Zdun. Koledzy: Mietek Cichocki, Tadek Dąbrowski, Robek Dybowski, Janusz Sulikowski, Witek Wrzosek i Janek Żarnowski.
– Wśród wymienionych brakuje Antka Kowalskiego, który spacerował po podwórzu kamienicy Orzechowskich. Czyżbyś posłużył się zmienionym nazwiskiem?
– Tak, w jednym przypadku. Dla zręczniejszego opisu, przedstawienia sytuacji. Jednak podane zdarzenie jest całkowicie prawdziwe.
– Domyślam się, że chodzi o Ciebie.
– Zgadłaś, nietrudno było się domyślić.