Byłem mieszkańcem internatu
W roku 1968, po ukończeniu szkoły podstawowej w Sterdyni (była to dobra szkoła; sądzę, że z najwyższym poziomem nauczania wśród szkół niesokołowskich), podjąłem naukę w 51. Liceum Ogólnokształcącym. Trafiłem do klasy Pani Teresy Mazur (późniejsze nazwisko Talacha). Zacna to była klasa; uczniowie godni pedagogów (nieskromnie mówiąc), pół na pół sokołowiaków i osób spoza miasta, dziewczyn i chłopaków po równo.
Dojazd miałem utrudniony, dlatego zamieszkałem w internacie przy Długiej (w tym czasie był jeszcze drugi internat dla dziewczyn, przy Olszewskiego). Warunki były spartańskie. Dla chłopaków była jedna sala na parterze, tuż obok stołówki (Kamczatki). Pozostałe sale (jedna na dole i pozostałe na piętrze) przeznaczone były dla dziewczyn (był to rewir niedostępny dla chłopców). Mieszkało nas co najmniej dziesięciu (dokładną liczbę zatarł czas): pierwszoroczniaków było pięciu, maturzystów dwóch, a drugą klasę reprezentowało kilku: Wit Bednarczyk, Irek Czarnocki, Andrzej Hardej, Walek Zwierzchowski.
Ogrzewanie piecowe, mycie w miskach (w zimnej wodzie), ubikacja na zewnątrz, ciasnota, brak warunków do nauki. Jedzenie raz lepsze, raz gorsze; dało się przeżyć (choć kilka razy wchodziliśmy w nocy do kuchni, przez okienko do wydawania potraw, zamykane jedynie na zaszczepkę; szukaliśmy dżemu i chleba, by zdusić ssanie w żołądku). Telewizor był czarno-biały (jedynie na świetlicy). Program tylko jeden, więc konfliktów podczas wyboru audycji nie było. W dni powszednie telewizję można było oglądać tylko po dzienniku wieczornym. O dwudziestej drugiej, bez względu na zaawansowanie oglądanego programu, następowało wyłączanie odbiornika.
Raz w miesiącu – wyjazd do domu („wyjazdówka”).
Internat był pierwszą, prawdziwą szkoła życia. Przetrwałem, nauczyłem się funkcjonować w kolektywie, co przydało mi się później w dalszej edukacji, pracy.
Jako najmłodsi staliśmy na najniższych stopniach drabiny w internackiej hierarchii. Traktowano nas różnie. Jedni podchodzili do nas serdecznie, opiekuńczo, inni trochę mniej, gdyż uważali, że należą im się większe prawa (ze względu na staż, czas pobytu w internacie). W tym czasie byłem chyba najniższy, ponadto nie należałem do pokornych. Jeden z maturzystów zawsze powtarzał, że wszelkie zło pochodzi od niskich ludzi (tu dawał przykłady z historii; przywoływał osoby, które burzyły porządek społeczny i prowadziły wojny). Mówił, że należy ich tępić (póki jeszcze jest na to czas). Oczywiście ripostowałem (fizycznie nie miałem szans) i prowadziłem z nim wojnę podjazdową, korzystając z wielu pomysłów: pod prześcieradło woreczek foliowy z fasolką po bretońsku albo z wodą, obcięcie wszystkich guzików przy ubraniu, zawiązanie (na mokro) rękawa od pidżamy…
Pamiętam, że pewnego razu, po wieczornym dzienniku (który oczywiście był obowiązkowym programem do oglądania), wpadł na salę jeden ze starszych kolegów i powiedział, że każdy daje pieniądze na kwiaty, gdyż on jest umówiony z dziewczyną (o północy, na świetlicy), Ma swoje zasady i na randki zawsze wybiera się z kwiatkami. Wszystkie kwiaciarnie pozamykane. Podjąłem się zadania i ruszyłem w poszukiwaniu kwiatów. Znalazłem jakąś cieplarnię, dopukałem się do właściciela i zakupiłem trzy kwiatki. Honor dżentelmena był uratowany.
W tym czasie duży nacisk kładziono na strzyżenie i noszenie tarczy na rękawie. Pani kierowniczka chyba za punkt honoru postawiła sobie brak długich włosów u mieszkańców internatu. Delikwent, który przekraczał miarę (umieszczoną w oczach kierowniczki), miał krótki termin na doprowadzenie się do porządku. Jedyną forma protestu było strzyżenie na króciutko (ale to też było karcone).
Duże wytchnienie w internackiej szarzyźnie dawały mi wizyty u klasowego kolegi – Maćka Waszkiewicza, który mieszkał po sąsiedzku za płotem (a droga do niego prowadziła przez śmietnik). Pan Wojtkowski zauważył mnie i kolegę w drodze do Maćka. Staliśmy na śmietniku, a on zapytał:„A co wy tam robicie?” Ja na to: „Szukamy chleba na kolację, bo dają go za mało”. Czego się później nasłuchałem od wychowawczyni, to tylko ja wiem. U Maćka było inne życie: relaks, luz, niezapomniana pani Irena – mama Maćka, złoto nie kobieta (potrafiła wystąpić jako matka i jako starsza koleżanka). Później powrót do internatu, a tam regularne lekcje boksu, salon gier karcianych (choć trzeba przyznać, że alkoholu nie było; papierosów też nie spróbowałem).
Można było liczyć na pomoc starszych kolegów w nauce.
Były też wspaniałe chwile. W internacie zawiązywały się męskie przyjaźnie, tu przekazywane były doświadczenia związane z postępowaniem wobec nauczycieli. Tu rodziły się pierwsze młodzieńcze zauroczenia i miłości.
W istocie mile wspominam pobyt w internacie.
Po roku funkcjonowania internatu, koncepcja koedukacji padła. Pan Wojtkowski stwierdził: „Dziczy mongolskiej trzymać tu nie będziemy”.
Dalszy czas pobierania nauk w liceum już wiąże się z mieszkaniem na stancjach. To wymaga oddzielnej monografii; może ktoś podejmie temat?