Spotkanie z Panem Profesorem Stanisławem Rybakiem stało się możliwe, dzięki Pani Wiesławie Czarnockiej, dawnej uczennicy Profesora, w domu przy ulicy Kolejowej, podczas jednego ze słonecznych dni kwietnia 2008. Wywiad przeprowadziły: Monika Turos, Anna Kuryłek.
* * *
Muszę zacząć od szkoły podstawowej…
Zawsze miałem zacięcie do różnych prac konkretnych, do majsterkowania, naprawiania, ulepszania. Mój ojciec był stolarzem, a mi najbardziej podobał się zawód odwiedzanego w kuźni kowala. Widziałem jak z twardego żelaza wykonywał piękne rzeczy. Tworzenie z drewna wydało mi się tak proste, a z żelaza – tak trudne, zarazem niezwykłe.
Była okupacja. Pewnego wieczoru ojciec mówił o powołaniu tajnego gimnazjum w Czerwonce. Powiadomił mnie, że jestem zapisany i mam kontynuować naukę. Nie byłem zachwycony. Pociągał mnie zawód, fach. Jednak ojciec nalegał. Podjąłem naukę. Uczyłem się dobrze. W jednym roku szkolnym kończyłem siódmą klasę szkoły podstawowej i – po południu, wieczorem – pierwszą klasę gimnazjum. Było nas jedenaścioro. Nazwiska pamiętam do dziś. Skończyliśmy gimnazjum. W roku 1945, księża salezjanie ujawnili, iż nasze tajne gimnazjum stanowiło filię gimnazjum sokołowskiego imienia Henryka Sienkiewicza.
Potem uczyłem się w Sokołowie, na Polnej, od 1945 roku do 1947.
Z powodu wojny było bardzo niewielu ludzi wykształconych.. Brakowało nauczycieli. Wielu moich kolegów od razu poszło do pracy nauczycielskiej. Ojciec mówił o możliwości pójścia do pracy, o mojej samodzielności i potrzebie zajmowania się już nie mną, a młodszym mym rodzeństwem.
W tych okolicznościach, w witrynie sokołowskiej księgarni pani Danowskiej (na Długiej, naprzeciwko pomnika Brzóski), zobaczyłem ogłoszenie z Łodzi: Wyższa Szkoła Pedagogiczna przyjmuje bez egzaminu, zapewnia internat oraz stypendium. Nie myślałem o tym, by być nauczycielem. Wciąż pasjonowała mnie technika.
Jednak zawód nauczycielski chyba sobie wywróżyłem.
W drugiej klasie liceum, pod koniec roku, ksiądz Kampa (z Mazur), mój wychowawca, wchodzi do klasy i mówi: „Heute schreiben wir eine Klassenarbeit – Meine Zukunft, meineZukünftige Arbeit”. Siedzę nad kartką. W myślach zakodowana politechnika, w pragnieniach studia techniczne. Ale myślę: to tylko wypracowanie, nie muszę pisać prawdy; ważne, by dobrze napisać pracę. Sześć lat uczyłem się niemieckiego, tyle lat obserwowałem pracę nauczycieli i uczniów. Znałem wiele słówek związanych ze szkołą. Napisałem: „Ich will Lehrer sein”. Otrzymałem ocenę bardzo dobrą. To była wróżba.
Studiowałem w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Myślałem, że będę tam rok, zadomowię się, a potem przeniosę się na politechnikę łódzka. Zaliczyłem pierwszy rok. W Sokołowie czekała na mnie dziewczyna, obecna moja żona, miłość od pierwszej klasy liceum. Nie chciałem, by wydłużała się nasza rozłąka. Ona nie chciała wyjechać. Zrezygnowałem z politechniki. Skończyłem wydział matematyczno-fizyczny w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Nie żałuję. Miałem wiele techniki w domu, a w szkole czułem się dobrze jako nauczyciel fizyki.
Zgodnie z ówczesnym systemem, gdy kończyło się szkołę pedagogiczną, nie można było iść do pracy tam, gdzie się chciało. Istniały nakazy pracy. Miałem propozycję asystentury na uczelni, ale chciałem wrócić do Sokołowa, do przyszłej mej żony. Co robić? Poczyniłem starania poprzez wydział powiatowy w Sokołowie, przez dyrektora liceum, pana Stanisława Olędzkiego, a także kuratorium. Chciałem uzyskać nakaz pracy w Sokołowie (szkoła mieściła się już na Kupientyńskiej). Nauczycieli brakowało. Dyrektor Olędzki zabiegał o nauczyciela fizyki. Biorąc pod uwagę, iż mogę zrezygnować, zatrudnił mnie już od 1 lipca, dwa miesiące przed rozpoczęciem roku i wypłacał mi pensję.
Dyrektor Olędzki zakupił wiele mebli do szkoły. Przygotował mi pracownię fizyczną (która znajdowała się na drugim piętrze, na lewo) z ogromnym stołem demonstracyjnym, podwójną tablicą. Pomocy jednak (poza podstawowymi) nie było. Moja praca zaczęła się więc od urządzania pracowni. Później prawie na każdej mojej lekcji odbywały się demonstracje. Miałem komplety do ćwiczeń, co umożliwiało prowadzenie zajęć tak zwanym równym frontem. Grupy były czteroosobowe. Uczniowie zestawiali ławki i samodzielnie wykonywali ćwiczenia. Zestawów jednak nie było dużo. Ćwiczenia równym frontem odbywały się w każdej klasie tylko kilka razy w roku. Demonstracje były ciekawe, co wielokrotnie podkreślano podczas wizytacji.
Rok 1950 był najtrudniejszy, ze względu na kształcenie ideologiczne. Na terenie
powiatu (podobnie jak w całej Polsce) obowiązywało zarządzenie organizowania konferencji sierpniowych dla nauczycieli i dyrektorów. Trwały trzy dni. Pierwszy dzień poświęcony był kształceniu ideologicznemu. Zajęcia prowadził inspektor szkolny, pan Stanisław Skład (wcześniej dyrektor szkoły w Sterdyni). Mówił o roli Związku Radzieckiego, o potrzebie zaangażowania w pracę z uczniami. Drugi dzień to praca w grupach specjalistycznych (humanistycznej, matematycznej, fizycznej łączonej z chemiczną), prowadzona przez specjalistę przedmiotu. Nie było nikogo prócz mnie z wyższym wykształceniem fizycznym i inspektor Skład nie pozostawił mi możliwości wyboru; skłonił mnie, bym prowadził zajęcia. Napisałem referat przedmiotowy o nachyleniu ideologicznym. Podczas każdej lekcji trzeba było uwzględnić aspekt wychowawczy. W fizyce nie było to trudne. Na przykład prawo dialektyki: nagromadzenie ilości przechodzi w zmiany jakości w życiu społecznym.
Mamy przejście światła z ośrodka rzadszego do gęstszego, na przykład z powietrza do szkła. Załamanie następuje ku powierzchni. Kąt padania sukcesywnie zwiększa się i dochodzi do pewnej granicy wyrażonej konkretną liczbą (tak zwany kąt graniczny). Może nastąpić odbicie wewnętrzne. To zjawisko dawało mi możliwości i je wykorzystałem: nagromadzenie ilości i zmiana jakości. Zabiegi tego typu były szczególnie ważne podczas wizytacji, hospitacji.
W ostatnim dniu konferencji wskazówki do pracy otrzymywali dyrektorzy. Brałem udział w konferencjach przez trzy lata. Szczególnie kontrolowane były raporty przekazywane do inspektoratów, przesyłane do Komitetu Centralnego. Wymagana była czystość ideologiczna; poświęcaliśmy jej dużo czasu, nie zaniedbując jednakże zagadnień merytorycznych. Podczas konferencji otrzymywałem pozytywne oceny.
Dokształcanie ideologiczne odbywało się także podczas posiedzeń rad pedagogicznych.
Ideologia i historia niewiele mnie wtedy interesowały. Zainteresowanie historią pojawiło się później.
Po cyklu szkoleń odbywał się egzamin państwowy. Nauczyciele z Sokołowa zdawali egzamin w Węgrowie. Nie zdałem egzaminu. Wyznaczono mi drugi termin. Pojechałem do Siedlec. Otrzymałem ocenę dostateczną. Zaświadczenie mam do dziś w archiwum domowym.
Teraz czasy bardzo się zmieniły. Jest internet, są katalogi. Można zamówić dostawę pomocy naukowych. Wtedy miałem tylko upoważnienie ze szkoły. Jechałem do Centrali Zaopatrzenia Szkół, do Cezasu. Oglądałem towar, szacowałem, przywoziłem autobusem lub okazją (autobusów było bardzo mało). Pamiętam pewien mój duży zakup. Kilkanaście przewiązanych sznurkami paczek dowiozłem taryfą na dworzec, na Żytnią. W ostatniej chwili kupiłem coś jeszcze za własne pieniądze. Podchodzę do okienka po bilet i okazuje się, że brakuje mi pięciu złotych i nie mogę kupić biletu. Paczki z pomocami naukowymi leżą na przystanku, a ja chodzę po dworcu i szukam wśród czekających osoby z Sokołowa. Podchodzę do pewnego małżeństwa. Mówię skąd jestem, objaśniam sytuację, pokazuję stos paczek, które mam ze sobą zabrać. Proszę o pożyczenie pieniędzy. Popatrzyli na mnie. Prosiłem o zawierzenie mi, sprawdzenie mnie. Określiłem warunek: wezmę od państwa pięć złotych, jeśli państwo wskażą adres, na który mam wysłać pożyczone pieniądze. Popatrzyli na mnie, wciąż nie dowierzając. Pani zgodziła się, zalecając mężowi, by adres podał nie domowy, a związany z pracą. Następnego dnia wysłałem list z podziękowaniami, z pieniędzmi. Państwo nie odezwali się. Mówię o tym dlatego, by określić trudności związane z systemem zaopatrzenia szkoły. To była ogromna praca… Ale wszystko wykonywałem z chęcią, z pasją. Wszystko było mi potrzebne do organizowania pracowni. Takich wyjazdów było bardzo dużo. Przywołałem tylko jeden przykład, najbardziej charakterystyczny, by określić nastrój minionych lat.
Dziś wszystko łatwo określić w sposób precyzyjny. Łatwo umówić się na precyzyjnie na przykład z dziewczyną; wystarczy telefon komórkowy. A my, ja i moja przyszła żona, niegdyś, gdy chcieliśmy spotkać się ze sobą, umawialiśmy się, że przychodzimy na przykład na nabożeństwo majowe. Nie wiedzieliśmy ostatecznie czy każde z nas na pewno będzie. Mieszkałem na ulicy Sadowej, u mamy pana Janusiewicza. Wyglądałem czy moja narzeczona przyjdzie, czekałem. Gdy do spotkania doszło, odczuwaliśmy wielkie szczęście. To nie było proste. Nic nie było wtedy proste. Dużo by o tym mówić.
Praca w liceum trwała do roku 1974, od roku 1950. Dwadzieścia cztery lata pracowałem jako nauczyciel fizyki w liceum na Kupientyńskiej.
Podczas mej pracy powstał Wojewódzki Ośrodek Doskonalenia Kadr Oświatowych. Były też Powiatowe Ośrodki Doskonalenia Kadr Oświatowych. Byłem jedynym nauczycielem posiadającym wyższe wykształcenie z dziedziny fizyki. Nie mogłem nie uczestniczyć w tego typu działalności, pracy. Nie mogłem nie zostać instruktorem powiatowym. Ale praca opłaciła się, wiele skorzystałem, gdyż w każdym miesiącu, w Warszawie, odbywały się bardzo ciekawe konferencje, wybitnie przedmiotowe. Wykłady mieli profesorowie wyższych uczelni. Szczególnie pasjonujące były pokazy, których nie można było w jakikolwiek sposób przeprowadzić w Sokołowie. Nie było odpowiednich warunków. Na przykład doświadczenia ze skroplonym powietrzem były zupełnie niemożliwe w warunkach sokołowskich, szkolnych. Mam na ten temat wiele anegdot w pamięci.
Moja praca instruktora powiatowego polegała na tym, że raz w miesiącu, w godzinach popołudniowych, przyjeżdżali na szkolenie nauczyciele fizyki. Musiałem na zebrania przygotować rozkład materiału, który zawierał: liczbę porządkową, datę lekcji, wskazanie sposobu prowadzenia lekcji (pokaz, demonstracja czy ćwiczenia), temat lekcji, cel wychowawczy, cel poznawczy, cel ideologiczny. Takie rozkłady pisało się wtedy obowiązkowo. Pisałem je nauczycielom (skąd oni mogli wiedzieć jak je tworzyć?). Potem, gdy zorganizowałem swoją pracownię, prowadziłem lekcje pokazowe. Przyjeżdżali nauczyciele z klasami i ja prowadziłem lekcje z obcymi dziećmi (przeważnie z szóstej lub siódmej klasy). Sprawiało mi to trudność, gdyż nie znałem uczniów, ich nazwisk. Miałem tylko temat lekcji. Radziłem sobie w ten sposób, że w części powtórzeniowej, podczas odpytywania, dawałem uczniowi z pierwszej ławki kawałek papieru z poleceniem: będę wskazywać ucznia, a ty, znając uczniów, zapiszesz na kartce kto odpowiadał, a ja powiem jaka wstawić ocenę. Potem kartkę dawałem nauczycielowi, pozostawiając mu swobodę w jej wykorzystywaniu. Bardzo ważne było zebranie wiadomości, powtarzanie pod koniec lekcji. Takie zajęcia musiał prowadzić fizyk z wykształceniem. W tym czasie, w powiecie nie było nikogo oprócz mnie.
To były lekcje bardzo ciekawe, wykonywałem interesujące doświadczenia. Trudno mi wymówić to słowo, ale powiem, iż byłem ambitny, ponieważ chciałem dobrze wypaść w swej roli. Miałem bardzo dobre oceny z wizytacji. Mam z tego czasu bardzo dużo nagród (od dyrekcji szkoły, z inspektoratu, z kuratorium, trzy nagrody z ministerstwa oświaty za osiągnięcia wybitne, Złoty Krzyż Zasługi, Krzyż Kawalerski). Były to odznaczenia naprawdę za osiągnięcia, a nie za ideologię, gdyż byłem bezpartyjny. Otrzymywałem też zniżkę w postaci sześciu godzin i nie miałem przez jeden dzień w tygodniu zajęć. Jednak musiałem jechać w teren na hospitacje. Znałem wszystkie szkoły powiatu. W każdej bywałem wielokrotnie. Mam też całą dokumentację, sprawozdania pohospitacyjne, które przedstawiałem w wydziale oświaty i w WODK-u. To była bardzo przyjemna praca. Jeździłem autobusami, rowerem, gdy było bliżej. Później, w roku 1958, otrzymałem ze związku talon na motor (WFM). Miałem rozkłady zajęć wszystkich szkół. Wiedziałem dobrze, kiedy w danej szkole jest lekcja fizyki czy chemii (potem oddzielono fizykę od chemii). Miałem dużą satysfakcję. Ludzie byli zadowoleni, bardzo dużo się pomagało. Samemu też wiele się osiągało. Wiadomo przecież, że najwięcej człowiek uczy się wtedy, jeśli kogoś drugiego musi nauczyć, jeśli komuś drugiemu musi przekazać wiedzę. Wtedy uczy się sam.
Pamiętam jeden temat z mojego egzaminu dyplomowego, na uczelni. Zrobiłem wyprowadzenie maksymalne wzorów. Po latach teoria zamieniła się w praktykę. Ten same temat (choć w ograniczonym zakresie) realizowałem w liceum. Teoria przestała być martwa.
W szkole miałem dobrych nauczycieli. Wiele korzystałem z ich pracy, gdy sam uczyłem. Był taki wspaniały wykładowca matematyki – profesor Wąż, ojciec Macieja Wąża. Uczył na Polnej, w szkole salezjańskiej. Wspaniale wykładał. Później był magister Ostrowski. Uczył fizyki. Także od niego wiele skorzystałem. Z Wążem byłem potem jako kolega-nauczyciel. Mam z tego czasu bardzo miłe wspomnienia; bardzo dobrze uczył, był wyrozumiały.
Na maturze ustnej, w której uczestniczył, otrzymałem równanie trygonometryczne do rozwiązania. Pamiętam równanie do dziś: tangens dwóch alfa równa się trzy tangens alfa. Trzeba było znaleźć wszystkie pierwiastki, rozwiązać równanie. Do tego potrzebny był specjalny wzór na tangens dwóch alfa. To jest bardzo skomplikowany wzór. Stałem przy tablicy, nie pamiętałem tego wzoru. Odwróciłem się do profesora Wąża i mówię mu, że nie pamiętam wzoru, który jest konieczny. On mówi: „To niedobrze”. Więc ja: „Panie profesorze, czy mogę ten wzór wyprowadzić na tablicy?” Pozwolił, nawet się ucieszył. Tangens dwóch alfa równa się sinus dwóch alfa nad cosinus dwóch alfa. Napisałem to sobie. Sinus dwóch alfa znałem, cosinus dwóch alfa znałem. Podstawiłem, wykonałem wszystkie przekształcenia, doszedłem do końca, wyprowadziłem wzór. Profesor mówi: „Dziękuję panu, zdał pan egzamin”. Tak nas wtedy nazywano – pan. Już nie musiałem rozwiązywać, wyprowadzenie wzoru tak bardzo mu się podobało. Bardzo mile go wspominam.
Bardzo wcześnie odszedł. Byłem na jego pogrzebie. Na własnych ramionach niosłem trumnę z domu. Niosłem go kawałek w tłumie. Mieszkał na Kościuszki. To było bardzo smutne przeżycie. Zawsze go wspominam, gdy jestem na cmentarzu i idę do grobu bliskich. Jego dwóch synów uczyłem później w liceum.
Zakupy robiłem da szkół całego powiatu. Wiedziałem czym dana szkoła dysponuje. Rozdzielałem wszystko, nauczyciele przyjeżdżali. A gdy był większy zakup, był już samochód do dyspozycji.
Praca taka trwała do roku 1974. Wtedy otrzymałem propozycję, by zostać zastępcą inspektora oświaty. Wyraziłem zgodę na to. Przez rok byłem zastępcą. W istocie pełniłem obowiązki inspektora, bo inspektor Jerzy Stefańczyk akurat wtedy pisał dyplom zaocznie i na pracę magisterską miał najpierw trzy miesiące urlopu, potem przedłużył go na następne trzy miesiące. Tak więc wykonywałem swoją pracę i to, co miał do wykonania sam inspektor. Bardzo pomogła mi pani Golubska, która teraz przebywa w Siedlcach. Praca jednak nie była przyjemna. Był to ostatni rok istnienia powiatu. Utworzono nowe województwa. Najpierw było ich siedemnaście. Powiat sokołowski należał do województwa warszawskiego. Nasze liceum miało wtedy numer 51. Musiałem likwidować inspektorat oświaty i kończył się mój etat.
Dostałem propozycję, by przejść do kuratorium w Siedlcach i zostać również inspektorem na całe województwo siedleckie. Jednak pomyślałem: Będę jeździł do Łochowa, Łukowa, do Mińska… W powiecie wszędzie było blisko. Odmówiłem. Tak się złożyło, że dyrektorem szkoły na Skłodowskiej-Curie, dyrektorem Technikum Spożywczego, był Lucjan Krupa. W związku z reorganizacją przestał pełnić obowiązki dyrektora i przeszedł do pracy w Siedlcach. Był w komitecie, później pracował także jako dyrektor liceum Prusa. Już nie żyje, choć młodszy jest ode mnie (przyszedł, gdy ja już pracowałem). Stworzyła się szansa. Do liceum nie chciałem wracać, bo tam byli już zatrudnieni inni nauczyciele fizyki: najpierw Kazimierz Strupiechowski, później Jerzy Szwed, Lidia Iwaniak, która była dyrektorem, Tadeusz Bobiński. Było już wielu wykształconych nauczycieli fizyki. Skorzystałem z propozycji władz oświatowych, by zostać zastępcą dyrektora Zespołu Szkół Zawodowych. Tam pracowałem do emerytury, do zawału, który miałem w roku 1982. Na emeryturę przeszedłem w roku 1984. Potem pracowałem na pół etatu przez siedem lat. Po przejściach chorobowych przestałem udzielać się społecznie, nie było już na to zdrowia. Miałem bardzo dużą działkę u siebie i w związku z tym każdą godzinę zajętą. Tak to się zakończyło…
Trzeba przyznać, iż kiedyś dbano o oświatę, o dokształcanie nauczycieli. Była na przykład organizowana Wystawa Postępu Pedagogicznego, w szkole na Polnej. Jako instruktor miałem dział fizyki. Posiadałem dużo autorskich pomocy naukowych. Wymienię bardzo ciekawy przyrząd. Wymyśliłem go do wyznaczania współczynnika rozszerzalności liniowej metalu. Wynik był bardzo dokładny, tablicowy. Własny był pomysł i własne wykonanie. Był też przyrząd do wyznaczania współczynnika sprężystości metali modułu Junga (wykonałem rysunek i opis, bowiem konstrukcja wymagała różnych mechanicznych obróbek, przyrządów, których nie miałem). Wykonałem też sześć prostowników pracujących na diodach (dla wszystkich synów), a także spawarkę tranformatorową, ze zmianą zakresu natężenia prądu. Korzystałem też z pomocy majstrów Sokołowa. Podczas wizytacji wielokrotnie proszono, by wszystko opatentować, opisać w prasie. Ale nigdy nie byłem za tym i tego nie zrobiłem. Miałem też wiele innych pomocy i udoskonaleń.
Przygotowałem bardzo ciekawą wystawę. Wszyscy zwiedzający nauczyciele ją oglądali. Dużo wyniosłem z wykładów warszawskich, wiele przeniosłem do siebie.
Jest jeszcze jeden dział mojej działalności na Kupietyńskiej. Byłem opiekunem kółka fotograficznego, które zorganizowałem. Zaczynałem od zera. W tajniki budowy aparatu i czynności wprowadził mnie pan Michał Matysiak, ojciec pani Niklowej. Przychodził do mnie przez kilka wieczorów, ujawniał tajemnice fotografii. Był to bardzo sympatyczny człowiek, bardzo miły, bardzo dobry, chętny do pomocy, ogromnie go cenię. Potem, na zasadzie prób i błędów, sam uczyłem się wywoływać zdjęcia, robić odbitki, przyrządzać chemikalia. To była bardzo ciekawa praca. Rozwinęła się na tyle, że obsługiwaliśmy wszystkie szkolne akademie, pochody. Wszystko wykonywali członkowie kółka. Zorganizowałem ciemnię. Wykonywaliśmy odbitki. Sam obmyśliłem sposób zasłaniania pomieszczenia (za pociągnięciem sznurka aksamitne zasłony schodziły się i rozchodziły). Miałem wiele pracy i chciałem zdążyć na czas.
Prowadziłem księgowość, określając wpływy, wydatki. Kupiliśmy powiększalnik, kolumnę reprodukcyjną, pierścienie reprodukcyjne i szereg profesjonalnych urządzeń do wykonywania zdjęć. To był ciekawy dział mojej pracy.
W ramach działań Związku Nauczycielstwa Polskiego, organizowałam w szkole zajęcia uzupełniające, wyrównawcze. Prowadziłem dodatkowe lekcje matematyki.
Nie jest moją i mego pokolenia winą, że młode nasze życie przypadło na lata, które dziś kojarzą się przede wszystkim z ideologizacją. Musieliśmy odnajdować się w czasie, wykonywać swe obowiązki sumiennie, niezależnie od czasu historycznego.
Piękno życia wiąże się przede wszystkim z rodziną, dziećmi i wieloma wnukami, z wybudowanym wspólnie z żoną domem, z podróżami (do Wilna, Poznania, szlakiem piastowskim, pod wspaniałą opieką lekarską syna i jego żony). Wielka jest duma z osiągnięć wnuków, jak wcześniej z wykształcenia i wszystkich dokonań synów. Najstarszy syn, Józef Stefan, ukończył medycynę, jest chirurgiem z dwiema specjalnościami (chirurgia ogólna i szczękowa); mieszka, pracuje w Białymstoku. Syn Ryszard jest inżynierem architektem, ma swe biuro projektowe w Suwałkach. Syn Andrzej ukończył Wojskową Akademię Techniczną, wydział elektroniki; jest administratorem sieci komputerowej w zakładzie energetycznym w Sokołowie Podlaskim. Syn najmłodszy, Zbigniew, jest z wykształcenia inżynierem zootechnikiem; zajmuje ważne stanowisko w międzynarodowej spółce handlowej w Warszawie.
* * *
Jedna z wielu interesujących opowieści Profesora dotyczyła dwóch uczennic – Marii Wilczko i Alicji Dzieszuto. Obie mieszkały u sióstr salezjanek, na Polnej, co w ówczesnych czasach nie było dobrze postrzegane przez władze szkolne, a nawet zabraniane. Profesor Rybak został wezwany przez dyrektora, powiadomiony o możliwości usunięcia uczennic ze szkoły. Razem powzięli plan i z powodzeniem go zrealizowali. Oto dziewczęta zostały zameldowane u innych rodzin, mimo że nadal mieszkały u sióstr. Dokumenty były zgodne z zaleceniami i nikt więcej nie donosił na uczennice Wilczko i Dzieszuto, które ukończyły szkołę i wstąpiły do zakonu. Profesor wspomina je zawsze jako osoby świetnie uczące się, solidne, pracowite, pełne zalet, gdy wybiera się w ich strony rodzinne (gdy odwiedza swego mieszkającego w Białymstoku syna).
Profesor Rybak zaprezentował dokumenty: nakaz pracy z roku 1950 (w którym kończył studia), indeks, kokardkę z klapy marynarki i zasuszoną paprotkę z klapy garnituru ślubnego, z dnia ślubu (30 lipca 1950 roku) z Panią Barbarą Bielecką, artykuł Pawła Kamińskiego o wystawie, pierwszą umowę o pracę, zakres wiadomości objętych szkoleniem ideologicznym, powierzenie obowiązków instruktora metodycznego, powierzenie obowiązków zastępcy dyrektora szkół zawodowych, świadectwo ukończenia gimnazjum z Czerwonki, świadectwo ukończenia szkoły powszechnej z czasu okupacji, dyplom wyższej szkoły pedagogicznej, świadectwo dojrzałości, pamiątkę z Zespołu Szkół Zawodowych, nagrody, odznaczenia…
………………………………………………………………………………………………………………
Z artykuły Pawła Kamińskiego po tytułem „Wystawa postępu pedagogicznego w Sokołowie Podlaskim”, z „Trybuny Mazowieckiej”, nr 249 (4303):
„Zorganizowana w Szkole Podstawowej nr 3 w Sokołowie Podlaskim Wystawa postępu pedagogicznego pozwala poznać wiele ciekawych atrybutów nowego systemu nauczania. Ciekawie urządzone są klasopracownie: fizyko-chemiczna, matematyczna, geograficzna, biologiczna, w której znajduje się wiele precyzyjnie wykonanych pomocy naukowych. (…) W klasopracowni fizycznej znajduje się wiele eksponatów Stanisława Rybaka z sokołowskiego Liceum Ogólnokształcącego, jak: piła tarczowa z zastosowaniem silnika elektrycznego, zasilacz napięcia anodowego, prądnica prądu trójfazowego i inne. (…) Ciekawe wypracowania uczniów mówią o wysokim poziomie nauczania. (…) Oprawę z kwiatów dała szkoła nr 3. Wystawa zyskała sobie wysoką ocenę władz powiatowych”.