Warto wspominać przeszłość, aby tworzyć przyszłość…
W roku 1952, po zdaniu egzaminów kończących naukę w szkole podstawowej, zostałem przyjęty do szkoły średniej, zwanej jedenastolatką, czyli do Szkoły Ogólnokształcącej Stopnia Licealnego. Egzaminu wstępnego wówczas nie było.
Liceum korzystało z budynku szkoły podstawowej, mieszczącej się przy ulicy Kupientyńskiej, na skraju miasta. Warunki były skromne. Nie było instalacji sanitarnej ani centralnego ogrzewania. Nie było szatni (wieszaki na ubrania znajdowały się w salach lekcyjnych). Była niewielka, zastępcza sala gimnastyczna.
W szkole było osiem oddziałów: po dwa równoległe, od klasy ósmej do jedenastej, z językiem łacińskim i niemieckim. We wszystkich klasach obowiązkowa była nauka rosyjskiego. Byłem w klasie ósmej „b”, koedukacyjnej, z językiem niemieckim (klasa ósma „a”, z łaciną, była żeńska). W szkole była przewaga dziewcząt.
W tym czasie była to jedyna szkoła średnia. Uczniowie rekrutowali się z całego powiatu. Młodzież spoza Sokołowa Podlaskiego mieszkała w internacie żeńskim, męskim lub na stancji. Dojeżdżanie nie było możliwe, ze względu na brak komunikacji autobusowej. Ciekawostką jest to, iż uczniów mieszkających na krańcu miasta i w okolicy cukrowni dowoził specjalny pojazd…tramwaj konny. Około dwudziestu uczniów zajeżdżało pod szkołę tym niecodziennym pojazdem.
Zajęcia szkolne odbywały się od poniedziałku do soboty. Lekcje trwały przeważnie od ósmej do trzynastej trzydzieści. Pamiętam, że codziennie, przed rozpoczęciem zajęć, wszyscy uczniowie uczestniczyli w obowiązkowym, piętnastominutowym apelu, poświęconym sprawom organizacyjnym i śpiewaniu pieśni masowych.
W szkole obowiązywał jednolity ubiór. Dziewczęta nosiły granatowe fartuszki z białymi kołnierzykami, a chłopcy ciemne ubrania. Obowiązkowym nakryciem głowy były granatowe berety dziewcząt i granatowe czapki chłopców. Obowiązkowe były także tarcze szkolne. Nasza szkoła miała liczbę pięćdziesiąt jeden, umieszczoną na czerwonym tle. Podczas uroczystości szkolnych obowiązywał strój, na który składała się zielona koszula z emblematem Związku Młodzieży Polskiej i czerwony krawat. Wszyscy uczniowie obowiązkowo należeli do ZMP. Elementy stroju szkolnego były często kontrolowane przez dyrektora, nauczycieli.
Grono profesorskie składało się głównie z mężczyzn. Pamiętam tylko trzy profesorki. Było zróżnicowane pod względem wieku. Nauczyciele starsi uczyli przed wojną, a młodszych dzieliło od uczniów dziesięć (lub mnie) lat.
Dyrektorem szkoły był przez cały czas Pan Profesor Arkadiusz Gulik – nauczyciel doświadczony, wyróżniający się masywną sylwetką, tubalnym głosem. Dla nauczycieli i uczniów był niekwestionowanym autorytetem.
Od klasy ósmej do matury moim wychowawcą był Pan Profesor Zygmunt Kamiński (z grupy nauczycieli młodszych). Prowadził lekcje języka polskiego i lekcje wychowawcze. Zajęcia pamiętam do dzisiaj, ze względu na ich treść i niecodzienny przebieg. Profesor był doskonałym znawcą literatury, języka polskiego. Bogatą wiedzę przekazywał z pasją, w sposób przystępny. Sporządzaliśmy dużo notatek, z których korzystałem przez długie lata, już po ukończeniu szkoły.
Profesor Kamiński był wielkim miłośnikiem sztuki. Często przynosił na lekcje wspaniałe albumy malarstwa. Przybliżał tajniki sztuki. Przynosił patefon, odtwarzał dla nas arie, fragmenty oper, pieśni ze „Śpiewnika domowego” Stanisława Moniuszki. Był troskliwym wychowawcą. Gdy jeden z klasowych kolegów zachorował na gruźlicę, opiekował się nim przez cały czas trwania choroby. Po leczeniu kolega wrócił do szkoły i mógł kontynuować naukę.
Pamiętam także wiele innych lekcji, zajęć, związanych z nimi epizodów, zdarzeń. Wśród nich jest wspomnienie o lekcji religii, na które chodziliśmy do kościoła księży salezjanów. Prowadził je wspaniały ksiądz Leon Walaszek. Nie były obowiązkowe, ale uczestniczyła w nich większość uczniów.
Oprócz pracy, obowiązków, było nieco przyjemności, rozrywki, uczniowskich radości. Z sentymentem przywołuję zawsze oczekiwane szkolne zabawy, wieczorki taneczne. Zwykle towarzyszyła im poczta francuska. Wiele było humoru.
Profesor Antoni Piotrkowski zorganizował wyjazd na narty do Rozbitego Kamienia, najwyższej w powiecie „góry”. Na owe czasy była to niebywała atrakcja. Jechaliśmy pociągiem do Bielan, później wędrowaliśmy. Na miejscu wspólny posiłek, a potem oczekiwane, karkołomne zjazdy. Były tez wyprawy krajoznawcze, także do teatru.
Pamiętam najbardziej wyróżniających się, rywalizujących ze sobą – Teresę Grądzką z klasy łacińskiej (nie jest to moja kuzynka) i Tadka Kozłowskiego z mojej klasy niemieckiej. Dzisiaj Teresa Krzemień Kasprzycka jest znanym krytykiem literackim, teatralnym, a Tadeusz Kozłowski wielkiej sławy profesorem w dziedzinie atomistyki.
Egzamin maturalny był zupełnie inny niż dzisiejszy. Po obowiązującym wszystkich egzaminie pisemnym z języka polskiego i matematyki, po kilku dniach następował (jednakowy dla wszystkich) egzamin ustny z pięciu przedmiotów, zdawany jednego dnia. Było to bardzo męczące.
Wspólnie przeżywane dni sprzyjały nawiązywaniu sympatii, przyjaźni, nawet miłości. Wiele z nich trwa do dziś. Mą żonę Annę poznałem już w klasie ósmej. jesteśmy małżeństwem ponad czterdzieści siedem lat.
Wszystkich profesorów wspominam jako osoby życzliwe, troskliwe, oddane pracy z młodzieżą. Potrafili uczyć, wychowywać, kształtować uczucia patriotyczne (należy wziąć pod uwagę, iż były to lata pięćdziesiąte). Szkoła była podstawowym źródłem wiedzy; nie było telewizorów, komputerów z internetem (nawet radio należało do rzadkości). Dzisiaj, po ponad pięćdziesięciu latach, stwierdzam z przekonaniem, iż moi profesorowie przygotowali mnie do życia, nauczyli uczciwości, solidności, patriotyzmu, służenia innym w trudnych, skomplikowanych czasach. Za to wszystko dziękuję im. Gdy dzisiaj spotykam Profesor Antoninę Wiśniewolską – biologa, Profesora Henryka Wiśniewolskiego – matematyka, Profesora Stanisława Rybaka – fizyka, przywołuję w pamięci całe grono profesorów i z wdzięcznością chylę przed nimi głowę. Lekcje Profesora Rybaka wpłynęły na moje decyzje życiowe, zostałem nauczycielem fizyki…
Moje życie rodzinne związane jest z historią liceum. W roku 1956 ukończyłem szkołę z żoną Anną, w 1981 egzamin dojrzałości zdała córka Katarzyna, w 1983 – syn Wojciech, a w 2008 przygotowuje się do matury wnuczek – Michał Grądzki.
Z okazji jubileuszu życzę zespołowi profesorów i uczniów sukcesów, a w przyszłości dobrych, miłych wspomnień.